Starszy mężczyzna obejmuje wolontariusza w koszulce z napisem „VOLUNTEER” — wzruszająca scena wdzięczności i solidarności, ukazująca siłę lokalnej wspólnoty w Białymstoku w obliczu kryzysu pandemii.

Białystok: Gdy państwo straciło oddech, mieszkańcy wzięli głębszy wdech za siebie nawzajem

Najpierw były liczby: ile osób zakażonych, ile testów, ile respiratorów. Na paskach informacyjnych przesuwały się wykresy, czerwone kreski szły w górę, ministrowie wygłaszali kolejne komunikaty. A potem nagle ktoś w Białymstoku policzył coś zupełnie innego: ile w domach pomocy społecznej zostało maseczek, rękawiczek, płynów. I wyszło, że – mówiąc delikatnie – państwowa matematyka się nie spina.

Niewidoczne miejsca, rzeczywiste zagrożenie

Bo DPS-y to nie są „medialne” miejsca. Nie ma transmisji na żywo spod ich bram, nikt nie robi konferencji prasowych na tle domu pełnego starszych, schorowanych ludzi. To nie jest dobra scenografia do politycznych deklaracji. A przecież to właśnie tam pandemia mogła – i miejscami to zrobiła – wyrządzić największe szkody.

W Podlaskiem, w trudnym regionie, gdzie budżety samorządów są cieńsze niż w wielkich metropoliach, sytuacja była szczególnie napięta. To z tych realiów wziął się apel, który zabrzmiał na lokalnym portalu: koordynatorka akcji wsparcia dla szpitali mówiła wprost, że bez pomocy mieszkańców domy pomocy społecznej po prostu sobie nie poradzą.

I tu zaczyna się ta część historii, która buduje człowiekowi kręgosłup zamiast go łamać.

Państwo z telewizora, pomoc z klatki schodowej

Państwo mamy – jakie mamy – głównie w telewizorze. Na ekranie: tarcze, programy, tabelki, zapewnienia, że „nikt nie zostanie pozostawiony bez wsparcia”. W praktyce dyrektorka DPS-u pod Białymstokiem przegląda magazyn i widzi kilka ostatnich pudełek rękawiczek. Przelicza: przy takim zużyciu starczą na kilka dni. Telefon do hurtowni kończy się śmiechem albo bezsilnym „nie ma, proszę pani, jak będzie, to zadzwonimy”.

W tym samym czasie w mieszkaniu trzy ulice dalej ktoś klika „zarejestruj” na stronie lokalnej akcji pomocy. Ktoś inny wyciąga karton po butach, wkłada do środka maseczki kupione po znajomości w małej szwalni. Ktoś przelewa stówkę, bo więcej nie ma, ale wstyd mu nie pomóc. I nagle okazuje się, że w mieście, które na ogólnopolskich mapach pojawia się najczęściej przy prognozie pogody, uruchamia się mechanizm solidarności, którego nie da się zapisać w żadnym rozporządzeniu.

Białystok – to miasto, które w rankingach jakości życia potrafi błyszczeć jako jedno z najlepszych w Polsce, zadowolone z zieleni, infrastruktury, ścieżek rowerowych. Ale prawdziwy egzamin z „miasta do życia” zdał właśnie wtedy, gdy trzeba było zadbać o tych, którzy z miasta widzą już tylko kawałek nieba za oknem domu pomocy.

Kto pamięta o „domach”, gdy pali się szpital?

Kiedy wybucha kryzys, cała uwaga skupia się na szpitalach. Słusznie – tam trafiają najciężej chorzy, tam jadą karetki, tam walczy się o oddech i serce. Ale w domach pomocy społecznej toczy się inna, cicha wojna: o to, żeby nikt nie wniósł wirusa z zewnątrz, żeby opiekunki nie musiały wybierać między bezpieczeństwem własnej rodziny a pracą, żeby nie brakło zwykłych środków ochrony.

I nagle okazuje się, że to nie państwo, tylko mieszkańcy Białegostoku stają się dla tych domów prawdziwą „tarczą”. Bo gdy system nie nadąża, powstają takie inicjatywy jak lokalna platforma wsparcia dla szpitali i DPS-ów – niepozorna strona internetowa, na której zamiast patosu jest prosta instrukcja: zaloguj się, wybierz placówkę, pomóż.

Państwo nie lubi takich historii. One przypominają, że choć mamy oficjalne strategie i programy, to bez zwykłych ludzi cała ta piękna konstrukcja rozsypuje się jak domek z kart. Bo to mieszkańcy „zaklejają” luki: kupują płyny do dezynfekcji, drukują przyłbice na domowych drukarkach 3D, organizują zbiórki, przywożą obiady dla personelu. Podpis pod przelewem brzmi sucho: „darowizna na cele statutowe”. A tak naprawdę oznacza: „pamiętamy o was”.

Solidarność bez fleszy

Nie było tam wielkich scen. Nikt nie wbijał symbolicznych łopat w ziemię, nie przecinał wstęg. Były za to samochody podjeżdżające po cichu pod bramy domów pomocy. Kartony przekazywane przez uchylone drzwi. Uśmiechy chowane pod maseczkami. Czasem tylko krótkie „dziękujemy” wykrzyczane z dystansu kilku metrów.

W felietonach o solidarności łatwo popaść w ckliwość. Ale tu naprawdę nie ma co upiększać. To nie była romantyczna opowieść, tylko konkretna robota: ktoś musiał odebrać telefon, ktoś pochylić się nad tabelką potrzeb, ktoś policzyć, czy wystarczy środków na kolejną dostawę. Ktoś musiał zadzwonić do lokalnego przedsiębiorcy i poprosić, żeby dorzucił paletę płynu zamiast reklamy w prasie.

I – co ważne – ktoś musiał przyznać głośno: „nie damy rady sami”. To powiedziała koordynatorka akcji: region jest w trudnej sytuacji, domy pomocy również, bez wsparcia mieszkańców będzie po prostu źle. W świecie, w którym politycy prześcigają się w zapewnieniach, że „wszystko mamy pod kontrolą”, takie zdanie brzmi jak herezja. A jednak właśnie od tej szczerości zaczyna się prawdziwa solidarność.

Co mówi o nas miasto, które pomaga „swoim starym”?

Jest w tym wszystkim jeszcze jedna warstwa, mniej wygodna. Domy pomocy społecznej to często symbol naszego zbiorowego lęku przed starością, chorobą, zależnością. Łatwo udawać, że ich nie ma – są zwykle na obrzeżach, za parkiem, za szosą, za zakrętem. W pandemii nagle okazało się, że to właśnie tam kryje się jedna z największych bomb z opóźnionym zapłonem.

Fakt, że Białystok tak szybko zareagował, że powstała akcja dedykowana właśnie szpitalom i DPS-om, że publicznie padło wezwanie o pomoc – to jest test, który miasto zdało nie tylko jako społeczność, ale i jako lustro nas samych. Bo pomagać „frontowi” jest łatwo. Trudniej pamiętać o tych, którzy nie wyjdą z transparentem, nie napiszą wzruszającego posta na Facebooku, nie udzielą wywiadu.

Kiedy mieszkańcy przelewali swoje „drobne” na konto, kiedy przedsiębiorcy dorzucali całe palety środków ochrony, kiedy wolontariusze dzwonili i pytali, czego jeszcze trzeba – tak naprawdę odpowiadali na znacznie większe pytanie: czy chcemy żyć w kraju, w którym starość i choroba to prywatny problem rodziny i przypadek, czy w takim, w którym „nasi starzy” są sprawą nas wszystkich.

Państwo nie jest z gumy. Społeczeństwo – trochę jest

Można oczywiście powiedzieć: to państwo ma obowiązek zapewnić domom pomocy wszystko, czego potrzebują. I to jest prawda. Ale jest też druga prawda: żaden system nie jest w stanie przygotować się na każdą możliwą katastrofę. Można to uznać za wygodne alibi, ale można też odczytać jako zaproszenie do współodpowiedzialności.

W pandemii zobaczyliśmy, że państwo jest z budżetu, z przepisów, z procedur – a społeczeństwo jest z gumy. Rozciąga się tam, gdzie trzeba: ktoś przyjmie dodatkową zmianę, ktoś zawiezie paczki po pracy, ktoś z sąsiedztwa zrobi zakupy starszej pani, żeby ta nie wychodziła z domu. Dla domów pomocy społecznej ta „guma” w Białymstoku okazała się dosłownie barierą ochronną.

Czy to znaczy, że mamy się przyzwyczaić do łatania dziur po państwie? Absolutnie nie. W idealnym świecie DPS-y miałyby pełne magazyny, stabilne finansowanie, nadmiar personelu, systemowe wsparcie psychologiczne i logistyczne. Ale do tego idealnego świata nie dojedziemy bez paliwa złożonego z takich właśnie miejskich gestów solidarności.

Co zostało, gdy kamery pojechały dalej?

Minęły lata, tytuły zniknęły z pierwszych stron portali, a my przesunęliśmy uwagę na kolejne kryzysy. Zostały jednak rzeczy mniej spektakularne: trochę lepsze kontakty między domami pomocy a lokalnymi organizacjami, wiedza, jak szybko zorganizować zbiórkę, lista telefonów do ludzi, którzy „po prostu pomagają”. I – może najważniejsze – poczucie, że gdy przyjdzie następna fala, nie będziemy zaczynać od zera.

Białystok pokazał wtedy coś ważnego: że solidarność nie jest wzniosłym hasłem z historycznych pomników, tylko praktyczną umiejętnością szycia. Tam, gdzie państwowy materiał okazał się za krótki, mieszkańcy wzięli igłę i nić. Doszyli brakujący kawałek – może krzywo, może prowizorycznie, ale na tyle mocno, żeby przetrwać najgorsze.

I to jest chyba najlepsza definicja miasta, w którym „dobrze się żyje”. Nie tylko tam, gdzie jest ładny rynek, dużo zieleni i ścieżki rowerowe. Ale tam, gdzie kiedy państwo ma zadyszkę, ludzie potrafią wziąć głębszy oddech za siebie nawzajem.

tm, zdjęcie z Pexels (autor: RDNE Stock project)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *