Na początku pandemii dzwoniły do nich telefony z całej Polski. Dyrektorzy szpitali, oddziałowe, lekarze, samorządowcy: „Nie mamy masek”, „brakuje przyłbic”, „czy ktoś może dowieźć koncentrator tlenu?”. Po drugiej stronie słuchawki – kilkoro ludzi z fundacji, którzy nagle stali się centrum dowodzenia: szukali darczyńców, dogadywali logistykę, łączyli potrzeby oddziałów z możliwościami firm i osób prywatnych. To był ich czas – czas pomagania tym, którzy pomagają wszystkim innym.
I wtedy wirus wszedł do środka. Nie tylko do szpitali, o których na co dzień myśleli, ale dosłownie – do organizmu osoby stojącej na czele tej układanki.
Wyobrażam sobie ten moment: jeszcze kilka dni wcześniej maile, telefony, tabelki z listą potrzeb szpitali, a potem nagły zakręt – duszność, karetka, przyjęcie na oddział covidowy w szpitalu zakaźnym przy ulicy Szwajcarskiej w Poznaniu. Miejsce, do którego wcześniej dzwoniło się z pytaniem „czego wam brakuje?”, staje się nagle miejscem, w którym waży się życie kogoś z zespołu fundacji.
To odwrócenie ról mówi o pandemii więcej niż niejeden raport.
Fundacje jako brakujące ogniwo systemu
Przyzwyczailiśmy się myśleć o organizacjach pozarządowych jak o czymś „obok” systemu – sympatycznym dodatku, który pomaga wtedy, kiedy państwowe instytucje nie wyrabiają. Tymczasem w tamtych wiosennych miesiącach to właśnie fundacje i stowarzyszenia pełniły rolę brakującego ogniwa: łączyły ofiarność ludzi i firm z bardzo konkretnymi, dramatycznymi potrzebami szpitali.
Fundacja, o której mowa, była jednym z takich łączników. Współtworzyła internetową platformę, dzięki której darczyńcy mogli zobaczyć, czego konkretnie potrzebuje dany szpital, i wysłać pomoc tam, gdzie była naprawdę niezbędna. Dla wielu oddziałów to nie były „dodatki”, ale warunek bezpiecznej pracy – maseczki, kombinezony, sprzęt do tlenoterapii.
To wszystko działo się niemal na żywym organizmie: telefon za telefonem, aktualizacje list, nerwowe sprawdzanie magazynów, pospieszne akcje w mediach społecznościowych. Kiedy w takim momencie choruje liderka – ta, która spina relacje z partnerami, zna wszystkie kontakty, pamięta szczegóły umów – system się trzęsie.
Bo małe fundacje nie mają „drugiej linii zarządzania”, zastępcy dyrektora, sztabu ludzi z działu HR. Choruje jedna osoba i nagle okazuje się, że pod znakiem zapytania staje cały projekt.
Droga pacjentki przez trzy etapy leczenia
Historia prezeski, która z „organizującej pomoc” stała się „tą, która pomocy potrzebuje”, to także opowieść o polskiej ochronie zdrowia w pandemii widzianej z bliska. Najpierw pobyt w szpitalu zakaźnym, w świecie hermetycznych kombinezonów, okularów, przyłbic. Lekarze, ratownicy, pielęgniarki – pracujący po kilkanaście godzin, w warunkach dalekich od komfortu, a jednak na tyle skutecznie, że to dzięki ich pracy pacjentka wraca z ostrego zakrętu.
Potem kolejny etap: specjalistyczne leczenie w ośrodku pulmonologicznym. Bo COVID-19 rzadko kończył się na „wyszłam ze szpitala”. Płuca po takim ciosie nie wracają magicznie do formy. Trzeba czasu, farmakoterapii, monitorowania, a w wielu przypadkach – długich tygodni rehabilitacji.
Wreszcie trzeci adres: ośrodek rehabilitacyjny w Ludwikowie, gdzie uczy się na nowo oddychać „do końca”, wchodzić po schodach, wstawać z łóżka bez kołatania serca. To są te mniej medialne obrazy pandemii: nie dramatyczne ujęcia z respiratorem, tylko monotonne ćwiczenia, liczenie kroków, dmuchanie w spirometr. Żmudny powrót do tego, co przed chorobą było oczywistością.
Psychologiczny wymiar odwróconej roli
Jest w tym doświadczeniu jeszcze jeden ważny wymiar – psychologiczny.
Ludzie, którzy zawodowo pomagają innym, często mają kłopot z przyjęciem pomocy. W fundacjach szczególnie widać ten syndrom: „inni mają gorzej”, „ja dam radę”, „nie ma czasu na chorowanie, bo projekt”. Żyjemy w kulturze aktywizmu, w której liczy się ilość ogarniętych spraw, a nie liczba odpoczynków.
Kiedy taka osoba ląduje nagle w szpitalnym łóżku, z kroplówką w żyle i saturacją w rubryce „niepokojąca”, cały ten świat się przewraca. Nagle to ona jest tą, którą ktoś myje, której ktoś podaje leki, którą ktoś uspokaja w nocy.
I bardzo dobrze. Bo żeby system działał, trzeba, żeby ci, którzy na co dzień wspierają innych, potrafili też powiedzieć: „potrzebuję pomocy”. To nie jest słabość. To element elementarnej higieny społecznej.
Odporność organizacji pozarządowych w kryzysie
Ta historia odsłania jeszcze jedną, często pomijaną warstwę pandemii: odporność organizacji pozarządowych.
W raportach dużo mówimy o liczbie respiratorów, nowych łóżek covidowych, dodatkowych zleceń na testy. Rzadziej zastanawiamy się, co działo się w tym czasie z NGO-sami, które od lat łatają dziury w systemie – organizują transport chorych, zapewniają dodatkowe wsparcie psychologiczne, pomagają rodzinom pacjentów.
Pandemia uderzyła w nie podwójnie:
- Zwiększonymi potrzebami – trzeba było działać szybciej, szerzej, docierać do mniejszych miejscowości, odbierać telefony do późna.
- Takim samym ryzykiem zachorowania jak w reszcie społeczeństwa, ale bez „poduszki bezpieczeństwa” w postaci rozbudowanej kadry.
To, że mimo choroby kluczowej osoby projekt pomocy szpitalom nie upadł, tylko był kontynuowany, zawdzięczamy kilku rzeczom: sprawnie zorganizowanemu wolontariatowi, partnerom instytucjonalnym, ale też zwyczajnej solidarności – tej mało spektakularnej, codziennej: ktoś przejął maile, ktoś inne rozmowy z darczyńcami, ktoś dopilnował dokumentów księgowych.
Podziękowanie dla ludzi w fartuchach
W tle tej opowieści są konkretni ludzie w fartuchach: lekarze z oddziału zakaźnego, personel ośrodka pulmonologicznego, rehabilitanci, którzy uczą pacjentów chodzić właściwie od nowa. Prezeska fundacji publicznie im podziękowała – za opiekę, za profesjonalizm, za oddanie.
To ważny gest nie tylko osobisty, ale też symboliczny. W sieci od początku pandemii roiło się od teorii spiskowych, posądzeń, lęków, ale w setkach małych historii – takich jak ta – widać zwykły, cichy heroizm: dyżur za dyżurem, pacjent za pacjentem, wdzięczność w oczach tych, którzy wychodzą na własnych nogach.
Co ta historia mówi o nas jako społeczeństwie?
Co nam to wszystko mówi o systemie ochrony zdrowia – i o nas jako społeczeństwie?
Po pierwsze, że linia podziału „pomagający–potrzebujący” jest iluzoryczna. Dziś wysyłasz do szpitala paletę maseczek, jutro sam możesz potrzebować respiratora. Dziś jako fundacja koordynujesz pomoc dla oddziału, jutro trafiasz na ten sam oddział jako pacjent.
Po drugie, że bez łączników – właśnie takich jak fundacje – system byłby znacznie bardziej sztywny. Szpital nie ma czasu na dzwonienie po firmach i wolontariuszach, ustalanie szczegółów dostaw, weryfikowanie ofert. Musi leczyć. Fundacja jest tłumaczem między światem medycyny a światem biznesu i zwykłych ludzi.
Po trzecie wreszcie, ta historia pokazuje, jak ważna jest ciągłość opieki: od ostrego leczenia, przez specjalistyczny oddział, aż po rehabilitację. Pandemia obnażyła słabości systemu, ale pokazała też jego mocniejsze strony – tam, gdzie zespoły potrafiły współpracować między sobą i z partnerami społecznymi.
Wnioski na przyszłość
Czy z tej konkretnej opowieści płyną jakieś wnioski na przyszłość?
Może takie, że planowanie kryzysowe nie może pomijać organizacji pozarządowych. Tak jak państwo gromadzi zapasy leków czy sprzętu, tak samo powinno inwestować w odporność tych, którzy pomagają „pomiędzy” – w szkolenia, wsparcie psychologiczne, systemy zastępstw.
Może też takie, że musimy nauczyć się mówić o rehabilitacji z taką samą powagą, z jaką mówimy o intensywnej terapii. Powrót do sprawności po ciężkim COVID-19 to nie „bonus”, ale integralna część leczenia.
I wreszcie – najprostszy: że wdzięczność w stronę personelu medycznego i tych wszystkich „łączników systemu” nie powinna wracać tylko falami, przy kolejnych kryzysach.
Bo kiedy następnym razem będziemy klikać w internetową zbiórkę „dla szpitala”, warto pamiętać, że po drugiej stronie jest nie tylko „placówka”, ale żywi ludzie. Lekarze, pielęgniarki, ratownicy. I gdzieś obok – mały zespół fundacji, który z własnym doświadczeniem choroby wie aż za dobrze, o co w tym wszystkim chodzi.
tm, zdjęcie z Pexels (autor: Zakir Rushanly)