Cztery osoby w maseczkach ochronnych spotykają się w sali konferencyjnej; dwie z nich witają się przez dotyk łokciami, a na stole widoczne są środki do dezynfekcji i dokumenty — symboliczne zestawienie formalnych realiów pracy z pandemiczną rzeczywistością, także w środowiskach prawniczych.

Kiedy toga sięga po maseczki

W pierwszych tygodniach pandemii mieliśmy bardzo prostą obsadę ról. Na pierwszym planie – lekarze, pielęgniarki, ratownicy, diagności. W tle – politycy na konferencjach i eksperci w telewizji. A gdzieś pomiędzy nimi my wszyscy, siedzący w domach, z nosem w statystykach zakażeń. W tej scenografii jest jeszcze jedna grupa, której nikt nie obsadził w roli bohatera: prawnicy. Bo co może zrobić prawnik w starciu z wirusem? Pozwać COVID-19 do sądu?

A jednak, wiosną 2020 roku, kiedy w szpitalach brakowało niemal wszystkiego – od maseczek po kombinezony – stołeczni radcy prawni zrobili coś bardzo prostego i bardzo konkretnego: sięgnęli do własnej kasy. Nie po to, by wystawić fakturę, tylko żeby zrobić przelew.

Paragraf mówi: można, to robimy

Jest w tym pewna symbolika: samorząd zawodowy, który na co dzień pilnuje zgodności z przepisami, postanawia pomóc szpitalom „na maksa” – dokładnie w granicach tego, co dopuszczają przepisy wewnętrzne. Nie „ile się uda”, nie „zobaczymy”, tylko maksymalną kwotę, jaką jego władze mogą samodzielnie przeznaczyć na taki cel. Około pięćdziesięciu tysięcy złotych.

To wciąż nie jest budżet ministerstwa, to nie jest magiczna suma, która rozwiązuje wszystkie problemy systemu. Ale jeśli przeliczyć ją na maseczki, rękawice, przyłbice, fartuchy, to nagle z abstrakcyjnej liczby robią się bardzo konkretne twarze ludzi, którzy dzięki temu mieli się czym ochronić.

I tu ciekawostka: nawet kiedy prawnicy po prostu chcą komuś pomóc, nie mogą przestać być prawnikami. Pomoc musi być legalna, zgodna z regulaminem, uchwalona właściwą uchwałą przez właściwy organ. Można się z tego lekko podśmiewać, ale warto zauważyć jedno – to właśnie ten uporządkowany świat paragrafów sprawił, że w kryzysowym momencie decyzja mogła zapaść szybko, bez nerwowego szukania „podstawy prawnej”. Bo ona już była.

Od Siedlec po warszawskie kliniki

Pieniądze nie rozpłynęły się w systemie jak kropla w morzu. Trafiły do konkretnych placówek: od szpitala w Siedlcach i szpitala wojewódzkiego w Płocku, po duże warszawskie ośrodki – wojskowy instytut, szpital MSWiA czy dziecięcy szpital kliniczny. Mapa tej pomocy przypominała trochę nerwową linię frontu pandemii: tam, gdzie było najtrudniej, tam płynęło wsparcie.

Można sobie wyobrazić ten bardzo prozaiczny moment, kiedy w jednym z takich szpitali ktoś odbiera telefon z informacją: „Samorząd radców prawnych przekazał darowiznę, można zamawiać środki ochrony”. Żadnych fanfar, żadnych fleszy – po prostu kolejna pozycja w tabelce „zamówienia pilne”, która tym razem nie musi czekać.

Wiosną 2020 roku zamówienie kilku dodatkowych kartonów maseczek czy kombinezonów bywało różnicą między „jakoś to ogarniemy” a „nie mamy już czym wchodzić do sali”. I w tym sensie ta prawnicza darowizna nie była tylko gestem wizerunkowym, ale bardzo praktycznym elementem szpitalnej logistyki.

Inny rodzaj pierwszej linii frontu

Przyzwyczailiśmy się mówić o „pierwszej linii frontu”, mając na myśli personel medyczny. Słusznie. Ale pandemia dobitnie pokazała, że front ma wiele warstw. Jedni stoją przy łóżkach pacjentów, inni przy aparatach ECMO, jeszcze inni – przy komputerach, negocjując kolejne dostawy sprzętu albo próbując zrozumieć nowy pakiet ustaw uchwalony w środku nocy.

Radcy prawni w czasie pandemii byli potrzebni nie tylko do darowizn. Ktoś musiał tłumaczyć szpitalom, jak legalnie przyjmować pomoc, jak rozliczać środki, jak nie utonąć w gąszczu zmieniających się przepisów. Ktoś musiał doradzać przedsiębiorcom, którzy z dnia na dzień tracili płynność. Ktoś musiał odpowiadać na pytania obywateli, którym życie nagle stanęło na głowie. To nie jest ta spektakularna część walki z wirusem, nie nadaje się na plakat, ale bez niej system społeczny zacząłby się kruszyć w mniej spektakularnych, za to bardzo bolesnych miejscach.

Ten felieton nie jest jednak opowieścią o interpretowaniu ustaw. Jest o czymś prostszym: o chwili, w której środowisko prawnicze powiedziało głośno – widzimy, co dzieje się w szpitalach, i chcemy dorzucić do tego swoją cegiełkę. Nie ekspertyzę, nie opinię, ale realne pieniądze na sprzęt dla tych, którzy muszą zakładać kolejną warstwę kombinezonu, kiedy my dopiero zakładamy maseczkę w sklepie.

Prawnicy – między stereotypem a odpowiedzialnością

Z prawnikami mamy skomplikowaną relację. Z jednej strony oczekujemy, że w sytuacji kryzysu będą nas bronić, pomagać, „wyciągać z kłopotów”. Z drugiej – lubimy o nich myśleć jako o samozwańczej elicie, która świetnie zna ceny usług, ale gorzej ceny zwykłych zakupów. Pandemia trochę ten obraz rozszczelniła.

Gest stołecznych radców nie zmienił nagle wszystkich skojarzeń z zawodem prawnika. Ale pokazał coś ważnego: że samorządy zawodowe mogą być czymś więcej niż tylko biurem, które wysyła składkowe przypomnienia i organizuje szkolenia. Mogą być podmiotem, który w chwili próby zadaje sobie pytanie: „co my, jako grupa, możemy zrobić dla innych?”.

Odpowiedź – „przekazać maksymalną możliwą kwotę na szpitale” – jest jednocześnie bardzo skromna i bardzo odważna. Skromna, bo to tylko jedna z wielu darowizn, które wtedy spływały do placówek medycznych. Odważna, bo oznaczała świadome przesunięcie części wspólnych środków z „naszych spraw” na „sprawy wszystkich”.

Pomiędzy bohaterstwem a systemem

Nie łudźmy się: nawet setki takich darowizn nie naprawią chronicznego niedofinansowania systemu ochrony zdrowia. Kupią trochę czasu, kilkanaście tysięcy maseczek, kilkaset kombinezonów, może dodatkowy koncentrator tlenu. Ale nie załatwią tego, czego brakuje od lat – stabilnych kadr, rozsądnego finansowania, dobrej organizacji.

Tyle że w marcu i kwietniu 2020 roku nikt nie operował kategoriami „reformy strukturalnej”. Wtedy liczyło się to, co można było zrobić natychmiast. Państwo próbowało gonić własny ogon, hurtownie medyczne przeżywały oblężenie, a w całym kraju ruszyła spontaniczna fala zbiórek: od lokalnych firm po szkolne komitety rodzicielskie. W tym tłumie znalazła się także grupa warszawskich radców prawnych.

Czy to rozwiązało problem? Oczywiście, że nie. Ale może warto zmienić pytanie. Zamiast: „czy to wystarczyło?”, zapytać: „co by było, gdyby tego w ogóle nie było?”. Bo system to nie tylko ustawy i budżety. To także – a może przede wszystkim – suma drobnych decyzji tysięcy ludzi i środowisk, którzy w kryzysie postanawiają nie stać z boku.

Co nam zostaje po tamtej wiośnie?

Minęło kilka lat. Togi wróciły do sal rozpraw, maseczki – do szuflad, a hasło „pandemia” coraz częściej służy jako metafora minionego koszmaru niż realnego zagrożenia. Łatwo więc zapomnieć o tamtych gestach. O przelewach wykonywanych po godzinach, o szybkich uchwałach, o dyskusjach: „czy nas na to stać?”. O radcach, którzy zamiast kolejnego seminarium o zmianach w prawie, przekierowali część wspólnego budżetu na to, by ktoś gdzieś mógł spokojniej wejść na dyżur.

Co nam z tego zostało? Może bardzo ważna lekcja o odpowiedzialności zawodowej, która wykracza daleko poza to, co wpisane jest w ustawę. Że bycie radcą prawnym, lekarzem, nauczycielem czy dziennikarzem to nie tylko wykonywanie kolejnych zadań z listy, ale też gotowość do tego, by w szczególnym momencie użyć swojego przywileju – wiedzy, pieniędzy, pozycji – w cudzej sprawie.

I może jeszcze jedna, nieco niewygodna refleksja: czy naprawdę potrzebujemy stanu zagrożenia, żeby przypomnieć sobie, że system ochrony zdrowia jest wspólną sprawą? Że jeżeli dziś szpital w Siedlcach albo dziecięcy szpital w stolicy ma problem, to jutro może go mieć nasz najbliższy oddział? Prawnicy z Warszawy odpowiedzieli na to pytanie tamtej wiosny konkretną kwotą. My jako społeczeństwo – odpowiedzi szukamy do dziś.

Na marginesie faktury

Kiedy następnym razem będziemy się irytować na wysokość prawniczych stawek albo na kolejny paragraf „nie do przejścia”, można na moment cofnąć się myślą do 2020 roku. Do chwili, gdy ludzie z togą w szafie i kodeksem w ręku zdecydowali się stanąć po cichej stronie pierwszej linii frontu – tej, której nie widać na zdjęciach z oddziałów, ale którą widać na wyciągu z konta szpitala.

Felieton ma to do siebie, że lubi drobne złośliwości. Można więc powiedzieć, że radcy prawni walczyli z pandemią tym, co znają najlepiej: uchwałą i przelewem. Ale jeśli dobrze się zastanowić – w tamtych realiach było to jedno z najrozsądniejszych narzędzi, jakich mogli użyć.

Bo czasem najcenniejszym dokumentem nie jest wcale gruba opinia prawna, tylko krótka informacja dla dyrekcji szpitala: „Środki zaksięgowane. Można zamawiać maseczki”.

tm, zdjęcie z Pexels (autor: Thirdman)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *